"Welcome back... To Jurassic Park" - moja recenzja "Jurassic World: Rebirth"

Fajny ten „Park Jurajski 4”, szkoda tylko, że musieliśmy czekać na niego aż 24 lata!
A tak na poważnie – „Jurassic World: Odrodzenie” („Rebirth”) nie jest najlepszą odsłoną serii. Ba, być może nie jest nawet najlepszym filmem z „Jurassic World” w tytule. Ale jest czymś równie ważnym, bo sygnałem zmiany kursu, a może raczej: powrotu na właściwe tory. Czy zaprowadzi nas ponownie do dawno utraconego skarbu? Przyszłość pokaże. Na razie zostajemy z filmem, który wydaje się znajomy, jakbyśmy już kiedyś go widzieli – i to chyba ze dwa razy. Ale po kolei…
Dinozaurom nie poszło najlepiej z ponownym zasiedlaniem Ziemi. Pięć lat po wydarzeniach z „Jurassic World: Dominion” okazało się, że klimat jest dla nich zbyt niegościnny. Wielkie gady zostały zdziesiątkowane i obecnie coraz trudniej natknąć się na nie w pobliżu ludzkich osiedli. Smutne? Może, ale niestety realistyczne.
A jednak nie wszędzie sytuacja wygląda tak źle. Ocalałe dinozaury skupiły się w gorących, wilgotnych rejonach okołorównikowych, gdzie warunki pozwalają im przetrwać. Dla ludzi oznacza to tyle, że te obszary stały się strefą śmierci – większość państw zakazuje podróży w tamte rejony, bo mało kto stamtąd wraca.
Czasem jednak nauka (i biznes) wymagają poświęceń. Martin Krebs (Rupert Friend), przedstawiciel firmy farmaceutycznej ParkerGenetics, zwraca się do najemniczki Zory Bennett (Scarlett Johansson) i paleontologa Henry’ego Loomisa (Jonathan Bailey) z niezwykłą propozycją – mają wziąć udział w (nie do końca legalnej) ekspedycji na Wyspę Świętego Huberta. To miejsce, gdzie InGen niegdyś prowadził eksperymenty z dinozaurami, a dziś stanowi ich naturalne sanktuarium. ParkerGenetics ma ambitny plan: pozyskać materiał genetyczny od trzech największych prehistorycznych zwierząt i wykorzystać go do opracowania leku na choroby serca. W teorii brzmi sensownie – wielkie, długowieczne gady mają też wielkie, długowieczne serca, których właściwości mogą pomóc ludziom. Jest jednak haczyk: materiał musi pochodzić od żywych osobników... Co oznacza, że bohaterowie podejmują się wyjątkowo trudnego i niebezpiecznego zadania.
Wraz ze starym przyjacielem Zory, Duncanem Kincaidem (Mahershala Ali), i jego grupą byłych wojskowych ekspedycja wyrusza na wyspę. Po drodze ratują grupkę rozbitków – Reuben (Manuel Garcia-Rulfo) zabrał swoje dwie córki i chłopaka jednej z nich w rejs po Atlantyku, ale niestety podpłynął zbyt blisko Wyspy Świętego Huberta. Od tej chwili losy jego rodziny i ekipy Zory splatają się, a ponieważ to film z serii „Jurassic Park”, dość szybko dochodzi do katastrofy i walka o przetrwanie staje się głównym tematem.

Tak przedstawia się fabuła nowej odsłony. Jeśli kojarzy się wam z „Zaginionym Światem” i „Parkiem Jurajskim III” – to celna intuicja. „Odrodzenie” to niemal hybryda (nomen omen) tych dwóch, niezbyt chwalonych części serii. W zasadzie prawie w ogóle nie czuć tutaj ducha „nowej trylogii” – stąd moja uwaga z początku. Reżyser Gareth Edwards i scenarzysta David Koepp postanowili wrócić do korzeni i stworzyli film będący de facto czwartą częścią „Parku Jurajskiego” – z całym bagażem zalet i wad.
Film cierpi na dokładnie te same bolączki, co „Zaginiony Świat” i jego następca. Nowe wątki, w tym dziwaczne, zmutowane dinozaury, nie zostają rozwinięte. Nie dowiadujemy się, jak istnienie kolejnej wyspy i potwornych mutantów wiąże się z historią InGen, jaka jest ich rola w całym projekcie, i dlaczego nikt wcześniej o tym nie wspomniał. Mamy po prostu przyjąć to do wiadomości i nie zadawać zbyt wielu pytań – nawet jeśli odpowiedzi mogłyby okazać się ciekawsze niż to, co film rzeczywiście oferuje.
Podobnie jak „Park Jurajski III”, „Odrodzenie” nie ma dobrego tempa ani spójnej narracji. Sprawia raczej wrażenie serii luźno połączonych scenek, które mają „odhaczyć” kolejne obowiązkowe elementy. Główną siłą napędową nie są działania bohaterów, lecz nasze oczekiwanie, co też wydarzy się w następnej scenie. A dinozaurów (i innych stworzeń) jest tu naprawdę sporo, choć większość z nich dostaje zaledwie epizodyczne role, co może rozczarowywać, zwłaszcza że film nie należy do krótkich.
Są jednak wyjątki i te należą do najlepszych momentów nie tylko tego filmu, ale i całej serii.
Sceny z tytanozaurami czy atak tyranozaura wywołują emocje, których brakowało całej trylogii „Jurassic World”. Ba, biją na głowę także to, co oferowały „Zaginiony Świat” i „Park Jurajski III”. Tak pięknych, przerażających i spektakularnych momentów z dinozaurami nie widzieliśmy od czasów pierwszej części. Gareth Edwards zasługuje tu na owacje – jest jednym z niewielu współczesnych reżyserów, którzy potrafią oddać skalę i majestat pokazywanych zjawisk. Zamiast cyfrowego chaosu rodem z Marvela czy akcji w stylu „Mission Impossible”, otrzymujemy sceny pełne grozy, napięcia i prawdziwych emocji. Dinozaury znów są zwierzętami – fascynującymi, budzącymi respekt, a nie kreskówkowymi potworami czy bohaterami kina akcji.
Nie ma też taryfy ulgowej dla sympatycznych bohaterów. Niektórzy giną w brutalny i nieprzewidywalny sposób. Sceny ataków są dzikie, intensywne, a przy tym pełne umiaru – nie epatują przesadną przemocą, ale nie szczędzą napięcia. Widzimy tu prawdziwe, czujące istoty.
Efekty wizualne, jak to u Edwardsa, stoją na bardzo wysokim poziomie. Część drugoplanowych stworzeń i szerokich ujęć może wyglądać mniej dopracowanie, ale wszystkie sceny z głównymi dinozaurami to małe arcydzieła. Tytanozaury, spinozaury, mozazaur, kecalkoatl i wreszcie tyranozaur, choć wykreowane głównie komputerowo, wyglądają niemal namacalnie. Ich ukazanie podkreśla ich pradawną siłę i piękno, niczym w najlepszych momentach Spielberga. Nawet najbardziej fantastyczne stworzenia – jak D-Rex czy Mutadony – zachowują się jak prawdziwe zwierzęta. Widać dbałość o każdy detal: ruch mięśni, sposób poruszania się, spojrzenia. Brawo. Muzyka także nie zawodzi. Alexandre Desplat z szacunkiem i wyczuciem wprowadza nas w świat pełen grozy i zachwytu, czerpiąc z ducha Johna Williamsa.
Mamy więc film, który wygląda świetnie, oddaje klimat oryginału, a jednocześnie powiela wszystkie jego błędy, jakby odhaczał kolejną listę. Nie dziwi mnie, że „Odrodzenie” oceniane jest podobnie jak „Zaginiony Świat” i „Park Jurajski III”, bo to film do nich bardzo podobny, wręcz ich duchowe dziecko. Czy jest miejsce na poprawę? Ogromne. Czy bawiłem się lepiej niż na „Dominion”? JESZCZE JAK. To powrót do starej formuły i choć razem z jej zaletami wróciły również wady, nie potrafię się z tego nie cieszyć. „Park Jurajski” wrócił, witajcie ponownie.
Moja ocena: 7,5/10