Jurassic World Dominion - Recenzja
5 lat. Tyle dokładnie zajęło Colinowi Trevorrowowi przygotowanie scenariusza pod finał całej sagi Jurassic World. Finał zamknięty w podtytule Dominion. Finał, który miał być odpowiedzią na wszystkie pytania postawione serii przez fandom. Finał od którego oczekiwano logicznego zamknięcia całości. W zamian dostaliśmy nieopisany bałagan, którego fabuła wydaje się być składana kompletnie na kolanie, a całość wydaje się być robiona na szybko, byleby to wszystko w cholerę zamknąć i pozwolić serii Jurassic w końcu na zagładę.
Uwierzcie mi, że pisząc te słowa nie jest mi lekko. Zwłaszcza, że idąc wczoraj na premierę filmu zakładałem, że nie może być tak źle. Że krytycy po prostu oczekują gór pokrytych złotem i nie rozumieją, że ten film ma po prostu sprawiać przyjemność. Byłem pewny, że wyjdę z kina uśmiechnięty. Po 2 godzinach seansu, gdzie zostało mi jeszcze te 20 minut do końca, zastanawiałem się jak długo mogę to jeszcze znosić? A kiedy wreszcie zobaczyłem napisy końcowe poczułem ulgę, że film się skończył. Mógłbym pisać dalej o moich odczuciach odnośnie filmu, ale to nie ma sensu więc przejdźmy po prostu do tego o czym jest Jurassic World Dominion.
Fabuła przenosi nas w przyszłość, kilka lat po wydarzeniach z Fallen Kingdom. Owen (Chris Pratt) i Claire (Bryce Dallas Howard) żyją gdzieś w głęboko w górach wychowując Maisie Lockwood (Isabella Sermon), klona stworzonego przez Benjamina Lockwooda w akcie rozpaczy po utracie ukochanej córki. W pobliskim lesie towarzyszy im samica welociraptora Blue, która zdążyła dorobić potomstwa w wyniku partenogenezy. Oczywiście sielanka zostaje przerwana dość szybko, kiedy okazuje się, że złowowroga firma Biosyn potrzebuje genów zarówno młodego raptora jak i Maisie by zdobyć niejako władzę nad światem poprzez wypuszczenie genetycznie zmodyfikowanej szarańczy, która ma zaburzyć gospodarkę żywności na całym świecie. W całość są zamieszani jeszcze Alan Grant i Ellie Sattler (w tych rolach powracają Sam Neill oraz Laura Dern), gdzie zostają oni wysłani do placówki Biosyn by udowodnić ostatecznie, że to właśnie ta firma stoi za wszystkimi, złymi wydarzeniami na świecie. Nie trudno się domyślić, że wszystko zamienia się w istny chaos.
Chaos scenariuszowy przede wszystkim. Całość jest podzielona na dwie osie fabularne, gdzie w jednej śledzimy poczynania Alana, Ellie, Iana Malcolma (w tej roli ponownie wspaniały Jeff Goldblum – mała perełka w tym oceanie nieporozumienia) oraz Ramsay’a Cole’a (Mamoudou Athie), młodego i błyskotliwego naukowca pracującego dla Biosyn. Z drugiej śledzimy perypetię Owena i Claire, którzy szukają po całym świecie uprowadzonej Maisie. Na swojej drodze spotykają również Kaylę Watts (DeWanda Wise), która w wyniku nagłego przypływu altruizmu, decyduje się pomóc bohaterom.
Podstawowym problemem Jurassic World Dominion jest fakt, iż fabuła leci na łeb na szyję nie zostawiając kompletnie czasu na jakiekolwiek refleksje. Bohaterowie literalnie przeskakują z lokacji do lokacji celem znalezienia uprowadzonej, przyszywanej córki czy w jakimkolwiek innym celu. Oglądając Jurassic World Dominion miałem nieodparte wrażenie, że kwestie są napisane tak żeby bohaterowie mieli do powiedzenia co mając powiedzieć i hop, skaczemy do kolejnej sceny. Brak tu jakiejkolwiek ekspozycji. Jakiejkolwiek chwili bo poczuć jakąkolwiek sympatię czy więź z bohaterami i ja wiem, że to są postacie, które część z nas zna i lubi, ale wszystko jest zorganizowane w tak byle jaki sposób, że oglądamy to wszystko podpierając głowę i unosząc brwi z zażenowania.
Nawet pomimo narzuconego tempa widać, że aktorzy dwoją się i troją by ratować ten nieopisany bałagan. Na front się wysuwają tu zdecydowanie postacie odegrane przez Sama Neilla i Jeffa Goldbluma. Ten pierwszy jest wyraźnie zmęczony już tym wszystkim co się dzieje i marzy jedynie o spokoju, najlepiej gdzieś z dala od ludzi, gdzie w spokoju będzie sobie badał szczątki dinozaurów. Całe show jednak kradnie Jeff Goldblum kiedy już pojawia się na ekranie. Jego niezwykle cięte i sarkastyczne uwagi powodowały, że naprawdę szczerze się śmiałem. Co zabawne, komentarze Malcolma bezpośrednio kolidowały się z bezsensownością scen, które widzimy na ekranie, jakby bohater chciał przełamać czwartą ścianę i powiedzieć publiczności, że też tym wszystkim jest zażenowany. Chociaż Goldblum od czasu pierwszego Jurassic Park gra w identyczny sposób niemal w każdej produkcji to nie sposób odmówić mu uroku. Laura Dern wypada poprawnie w roli Dr. Sattler. Problem w tym, że jest to zupełnie inna postać niż ta do której przyzwyczajono nas przy okazji Jurassic Park czy Jurassic Park 3. I tak, ja rozumiem, że ludzie się zmieniają, ale przypomnę, że mówimy tu o osobie, której blisko już do 60. Szczerze wątpie by chciało jej się bawić w zabawy szpiegowskie i infiltrację złowrogiej firmy. Zwłaszcza w towarzystwie jeszcze starszego paleontologa. Pozostała część obsady to to do czego przyzwyczajono nas przy okazji poprzednich części. Postać Lewisa Dodgsona (Campbell Scott), głównego antagonisty całego filmu i założyciela Biosyn miała ogromny potencjał, tylko po to by w miarę wydarzeń filmu, zmienić się w jakiegoś, groteskowego furiata. Ciężko uwierzyć by ten człowiek, który większość czasu mamrocze coś pod nosem, stworzył nowe, genetyczne imperium. Na pochwałę zdecydowanie zasługuje DeWanda Wise wcielająca się w postać Kayli Watts, ex-wojskowej pani pilot, która teraz zajmuje się przemytem. Podobało mi się, że postać twardo stąpa po ziemi i jest silną, żeńską postacią. Obok Goldbluma to najjaśniejszy punkt w obsadzie. Najgorzej wypada zdecydowanie Chris Pratt na którego ewidentnie nie było pomysłu więc gra po prostu przystojnego cwaniaczka o złotym sercu. W tym miejscu warto zaznaczyć, że epizodycznie pojawiają się tu także postacie z poprzednich filmów w tym 'uwielbiany’ przez wszystkich Franklin Webb (Justice Smith). W odróżnieniu od aspergerowatego pierdoły, postać w tym filmie ewoluowała i wydaje się dużo pewniej stać na ziemi. Autentycznie żałowałem, że Smithowi nie poświęcono więcej czasu na ekranie. Nie mniej jednak jestem w stanie zrozumieć, iż po wydarzeniach z Fallen Kingdom, Franklin najlepiej by się czuł przed ekranem komputera.
O logice w tym filmie mogę powiedzieć tylko dwa słowa – NIE ISTNIEJE! Ciężko mi powiedzieć co kierowało Chrisem Prattem, który w samopas próbuje ujarzmić parazaurolofa literalnie przywiązując się do niego. Czterech chłopa miało trudności z ujęciem tego dinozaura przy okazji The Lost World: Jurassic Park. Ciężko mi powiedzieć jakim cudem na świecie pojawiło się tyle dinozaurów wszelakich gatunków, kiedy z posiadłości Lockwooda uciekło ich może z 50. I tak wiem, że czarny rynek kwitnie, ale naprawdę to jest niemożliwe, żeby dinozaury, w ciągu 4 lat na powrót opanowały ziemię. Ciężko mi uwierzyć, że gatunek ludzki znany z destrukcji środowiska, nie potrafi sobie poradzić z tymi dinozaurami. Ciężko mi powiedzieć czemu uzbrojony w broń palną bohater, będąc w pułapce z dinozaurem, po prostu go nie zastrzeli. Takich głupot w tym filmie jest cała masa. Oglądając to, mam nieodparte wrażenie, że fabuła wije się w taki sposób by to co się dzieje na ekranie zawsze sprzyjało na szczęście bohaterom. To jest po prostu koszmar.
Największy zawód jednak sprawiły mi dinozaury i ich wykonanie. Kto by pomyślał, że CGI w 2022 roku nie będzie dorastać do pięt temu, co magicy z ILM wygenerowali blisko 30 lat temu. Naprawdę, CGI w tym filmie jest słabe i widać to, że oglądamy wygenerowane komputerowo kreatury niż żywe zwierzęta. Wydane niespełna miesiąc temu Prehistoric Planet pokazało przepięknie wykonane zwierzęta. Tu wygląda to w najlepszym wypadku średnio. Animatronika zresztą też jest słabo wykonana, gdzie oglądając zwierzęta, widzimy jak słabo te kukiełki wyglądają. Przypominają bardziej poruszające się mechanicznie stwory wykonane na potrzeby Star Wars niżeli żywe i oddychające stworzenia. Jakby tego było mało, gatunków dinozaurów jest po prostu za dużo. Nie mamy czasu na nacieszenie się nowym gatunkiem, gdyż ten jak już się pojawi to pojawia się dosłownie na 2 minuty i potem szybko jest zastępowany przez kolejne zwierzę. Prezentowane na materiałach promocyjnych atrociraptory mają w filmie dosłownie jedną, choć długą scenę. Potem nikt już o nich więcej nie słyszy. Autorzy wydają się myśleć, że więcej oznacza lepiej. Niestety nie. Pierwszy Jurassic Park bronił się dosłownie garstką zwierząt i dobrze napisaną fabułą. Tu mamy ich przesyt i to na dodatek słabo wykonany. Kilka poprawnie wykonanych scen jak wspólne polowanie raptorów, nie ratuje tego w moich oczach.
Reklamowany przez Trevorrowa jako 'Joker prehistorycznego świata’ giganotozaur wcale taki nie jest. To jest poniekąd plus i minus, bo z jednej strony mamy zwierzę, które jest po prostu terytorialne i w większości wypadków zachowuje się tak jak oczekiwać tego zwierzęcia. Z drugiej strony reklamowany na szeroką skalę potwór, okazuje się być TYLKO zwierzęciem i w dodatku bardzo nijakim. Stwór nie prześladuje bohaterów. Nie ma na ich punkcie obsesji. Zwyczajnie nie czuć grozy kiedy na niego patrzymy. Po prostu jest i tyle. Do Jokera bliżej było spinozaurowi, który polował na ludzi przy okazji Jurassic Park 3.
Finalnie, brakuje temu filmowi magii, którą mogliśmy znaleźć przy okazji poprzednich części. Brakuje momentów wzruszeń, uniesień, zadumy. Dinozaury po prostu przestały fascynować. Mamy jawny fan-service, ale to nie jest wszystko. Fan-service nie uratuje słabo wykonanego filmu. Finałowe starcie, które każdy z nas wie jak się kończy, nie ma żadnego napięcia jakie towarzyszyły przy okazji choćby starcia Indominusa z tyranozaurem i Blue. Brak zaangażowania, brak magii, pozostaje zwyczajna nuda.
Po raz kolejny za arranżację ścieżki dźwiękowej wziął się Michael Giacchino i po raz kolejny nie jestem w stanie zapamiętać ani jednego utworu, identycznie jak z Fallen Kingdom. Jasne, muzyka jest jak zawsze ładna, ale nie wpada po prostu w ucho. Jest przyćmiona przez nadmiar przygłupiej akcji na ekranie. Nie rozumiem co poszło nie tak w porównaniu do pierwszego Jurassic World, gdzie muzyka zwyczajnie wpadała w ucho i wspaniale współgrała z wydarzeniami na ekranie. Trevorrow udowodnił, że nie ma kompletnie pomysłu na tą markę, co też zrobił przy okazji Jurassic World: Fallen Kingdom oddając stołek reżyserski dla J.A. Bayona. Colin zresztą bez cienia zażenowania przyznaje, że nie miał pomysłu jak przenieść zwierzęta na stały ląd więc oddał tą kwestię komuś innemu.
Jako fan serii, który się praktycznie na tym wychował, oczekiwałem kompletnie czegoś innego. Kampania promocyjna filmu nastawiła mnie na epickie starcia ludzi z dinozaurami. Dostałem kompletnie zmarnowany potencjał, który na pewno by nie powtórzył magii pierwszego czy drugiego Jurassic Park, czy który dałoby się z dumą postawić obok pozostałych części. Mógłbym się pastwić nad tym filmem jeszcze dłużej, ale ta recenzja i tak już jest niepotrzebnie długa. Największy zarzut jaki mam dla tej produkcji jest taki, że obiecano nam odpowiedzi na wszystkie pytania dotyczącej sagi. Nie dostaliśmy tak naprawdę żadnych odpowiedzi. Jurassic World Dominion to żerujący na nostalgii film na zamówienie gigantycznej korporacji, któremu bliżej do wybitnie gównianego Predatora od Shane’a Blacka niżeli do magii oryginalnego Jurassic Park. Jedyne dwie zalety jakie widzę dla tej marki obecnie to fakt, iż otrzymamy prawdopodobnie masę fajnych rzeczy mających na celu promocję filmu (patrzę tu na nadchodzące DLC do Jurassic World Evolution 2) oraz fakt, iż może w końcu marka Jurassic podzieli los dinozaurów i przestanie istnieć, zwlaniając miejsce godnemu następcy.